Ile jest Polsk w Polsce? Kilka refleksji o książce „Odrzania” Zbigniewa Rokity

Książka Odrzania na tle półki z innej książkami

Zacznijmy od tego, że „Odrzania” strasznie mnie rozczarowała. Liczyłam, że powie mi, skąd pochodzę, kim jestem i jaka jest moja tożsamość – ale tego nie zrobiła. Obudziła za to stare tęsknoty i przypomniała pytania, które zadawałam sobie już jako nastolatka i na które do dziś nie znalazłam odpowiedzi. I wycisnęła ze mnie morze łez.

Trudno mi będzie więc napisać recenzję tej książki – zbyt wiele emocji we mnie wywołała. Nie potrafię spojrzeć na nią obiektywnie i ocenić warsztatu autora czy pochylić się na wybranymi przez niego rozmówcami. Tym bardziej, że „Odrzania” Zbigniewa Rokity to książka, której potrzebowałam w tym właśnie momencie mojego życia – kiedy szukałam sobie miejsca, które będę nazywać „domem”. Szukałam go właśnie w Odrzanii, bo okazuje się, że poniemieckości już nie mogę się pozbyć, weszła mi za skórę i pod paznokcie, jest dla mnie swojska, codzienna, domowa. Moja Polska jest Polską poniemiecką.

„Odrzania” trafiła w moje ręce po „Wyspach Odzyskanych” Piotra Oleksego i „Poniemieckim” Karoliny Kuszyk. Z tych trzech opowieści wyłania mi się jeden wniosek: nie ma jednej Polski. Nie ma jej choćby dlatego, że kiedy jadę na wschód, w radomskie, kieleckie czy na lubelszczyznę, to myślę często, że „jadę do Polski, tej prawdziwej”. Moja, poniemiecka, nawet po siedemdziesięciu latach jest tą Polską inną, nabytą, Polską odrębną.

Kiedy zwiedzam ten kraj określony granicami na Odrze, Nysie i Bugu, często powtarzam, że czuję się jak na zagranicznych wycieczkach. Miasta wyglądają inaczej, drogi wiją się w inny sposób, roślinność też się różni, nawet ludzie mówią inaczej. Choć zachwyca mnie Lublin i kocham radomskie wsie, choć miło mi być w Małopolsce i chodzić po Gorcach, to jednak dopiero na Dolnym Śląsku i na Pomorzu Zachodnim czuję się u siebie. Tu, gdzie spod tynków wyłaniają się niemieckie napisy, gdzie gotyk jakiś taki bardziej pruski, gdzie polskość to właściwie wczesnośredniowieczna słowiańskość.

Polska samą siebie przypomina rzadko, tak naprawdę to nie wiadomo, jak Polska wygląda, fantomowa Rzeczpospolita za każdym razem wygląda tak, jak akurat ma fantazję wyglądać. Wrocławianin może się czuć w Suwałkach, jakby był za granicą, podobnie jak suwałczanin w Gorlicach czy gorliczanin we Wrocławiu.

Zbigniew Rokita zwrócił moją uwagę na kilka rzeczy, które przeczuwałam już jako dziecko, ale których sama nigdy nie nazwałam, a które najdobitniej Rokita opisuje w tym zdaniu: „W liceum w klasie humanistycznej przerabialiśmy utwory kilkudziesięciu autorów i autorek, ale żaden wiersz, żaden dramat, żadna powieść nie tłumaczyła mi Polski odrzańskiej”. To brak, który sama odczuwałam przez lata edukacji – pamiętam nawet podstawówką konferencję naukową o stosunkach polsko-niemieckich, na której odczytywałam referat (swoją drogą, pomysłodawczynią tego świetnego przedsięwzięcia była moja własna mama, która wciąż uczy historii w jednej z żarskich podstawówek). Wspomnienie tego dnia zapisało się w mojej pamięci połączone z dziwnym niepokojem, że coś było nie tak w tej rozmowie o Polakach i Niemczech, że coś się nie zgadza się w tej historii w tym miejscu, w którym o niej rozmawiamy. Nigdy jednak nie potrafiłam tego nazwać. To było zresztą coś odbieranego na poziomie emocji, a nie wiedzy – wiedzy może i wtedy mi nie brakowało na tym podstawówkowym poziomie, ale nie potrafiłam jej jeszcze połączyć ze swoją tożsamością. Pytania o tożsamość przyjdą później, kiedy będę próbowała określać się mianem Łużyczanki, a potem zrozumiem, że to wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane i tak naprawdę nie wiem, skąd pochodzę, gdzie są moje korzenie. Dzisiaj w każdym razie mogę powtórzyć za Rokitą, że i „mnie chciano nie spolonizować, ale zwiślanizować”.

W „Odrzanii” znajdowałam nieraz słowa tak bardzo moje, że aż mnie czasem bolały, tak samo jak bolał mnie wagon będący eksponatem na świetnej wystawie w Centrum Historii „Zajezdnia” we Wrocławiu. Wspomnienia przesiedleńców, wspomnienia ich dzieci to coś, z czym sama w jakimś stopniu obcowałam. Ich lęki, niepewność jutra nawet w latach 90. unosiły się w mieście, w którym się urodziłam. Mój dziadek – pochodzący spod Lwowa, przesiedlony w wieku około 5 lat – nie mówił zbyt dużo o przyjeździe na Łużyce. Raz o to zapytałam, gdy już w liceum pisałam pracę o tzw. repatriacjach. Nie wracałam potem do tej rozmowy, do tych wspomnień, ale ta myśl o podlwowskim dziedzictwie utkwiła we mnie na zawsze. Tak samo jako opowieść o pradziadku, który wracając z wojny, postanowił zostać na Zachodzie i sprowadził z Białorusi swoją żonę i dwójkę dzieci. Pradziadek z Petersburga sam wybrał (choć pewnie gdyby poczekał, to i tak by tu trafił), dziadek spod Lwowa został wpakowany do pociągu nieprzystosowanego do przewozu ludzi i wiele miesięcy podróżował w nieznane.

On [jeden z bohaterów książki] i całe pierwsze pokolenie Odrzan i Odrzanek często powtarzają, że w tej ziemi nie ma co zapuszczać korzeni, że wnet się trzeba będzie wynosić. Wiślanie w Zamościach i Płockach nie będą czuli tej niepewności, którą Odrzanie czuć będą masowo jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat – a bywało, że i znacznie dłużej.

Niektórzy tę niepewność przekażą dalej. Czasem ta niepewność odezwie się w kolejnym pokoleniu.

Rokita pastwi się nad moją duszą na wiele różnych sposobów. Nie tylko cytuje przesiedleńców i współczesnych Odrzan, ale przytacza też liczby, które są absolutnie przytłaczające i potwierdzają istnienie co najmniej dwóch Polsk: Polski prawdziwej i tej drugiej, nie-całkiem-Polski. Choć to w województwie dolnośląskim mamy najwięcej zabytków, to środków na ich konserwację Zachód Polski otrzymuje zdecydowanie mniej:

Przeliczam, ile konkretnie złotówek trafia średnio na zabytek leżący w dawnym zaborze pruskim i na Odzyskanych, a ile w Galicji i Kongresówce. Wychodzi mi około 370 złotych tu, 2700 złotych tam. Ponad 7-krotna różnica. A gdyby porównać Dolny Śląsk i Kraków, różnica byłaby stukrotna.

Pamiętam walkę o most w Pilchowicach. To Warszawa, ta Polska prawdziwa, wydała zgodę na jego wysadzenie. A walczyliśmy my, obywatele nie-całkiem-Polski. Most został. Tak samo jak poczucie niesprawiedliwości.

Poczucie niesprawiedliwości krzyczy we mnie także, gdy czytam rozdział o niemieckich cmentarzach. Pisała o nich też Karolina Kuszyk w „Poniemieckim” i właściwie nie znajduję żadnych słów, którymi mogłabym opisać to, co przeczytałam w obu tych reportażach. Te, które przychodzą mi na myśl, są trudne i z pewnością wrzuciłyby mnie do szufladki z napisem „antypolski element”.

Tymczasem ja wcale nie jestem antypolska. Ja tylko odmawiam zgody na jeden sztywny wzór polskości. Chcę uznania Odrzanii i moich doświadczeń – doświadczeń wielu milionów osób, który przodkowie nie są „stąd”, a „skądś”. Chcę uznania mojej poniemieckiej, mozaikowej tożsamości, że jest ona tak samo polska jak tożsamość krakowska, mazowiecka czy podlaska.

Kocham moją Odrzanię, nie-całkiem-Polskę, Polskę zdobytą, odebraną Niemcom, Kresy Zachodnie, Polskę rzekomo piastowską, Polskę osobną. To tu czuję się w domu. Uwielbiam te niemieckie szyldy i historie o skarbach albo ukrytych tunelach (w Żarach rzekomo mamy takie prowadzące do Berlina), jednak zazdroszczę Wiślanii jednej rzeczy: ciągłości. Tego, że było sobie pole i ono zawsze tu było, i uprawiał je dziadek, pradziadek i prapradziadek. Że jak przyjeżdżał jakiś król, to był to polski król (choć w Żarach też mieliśmy przejazdem polskiego króla, tylko Żary nie były wtedy Polską, a król nie był Polakiem). Zazdroszczę cmentarzy z pomnikami jeszcze z XIX wieku. Zazdroszczę tej narracji, która zaczyna się na początku, a nie tuż pod koniec opowieści.

Wiślania, te Pruszkowy i Rzeszowy, mają swoją ciągłość, może nieco zakłamaną, chropowatą, pełną znikających Żydów i chamów wyzyskiwanych przez panów, ale jednak ciągłość.

Wybrałam się ostatnio nad morze. Wsiadłam do pociągu we Wrocławiu (w którym wciąż żyje mit przeniesionego Lwowa), jechałam przez Legnicę, Lubin, Głogów, zatrzymałam się na chwilę w Zielonej Górze, a potem w Kostrzynie, by wysiąść wreszcie w Szczecinie, a potem pojechać dalej, do Międzyzdrojów. Cała Odrzania. Mój dom.

w Odrzanii ciągle się obawiam, że wszystko może być mitem, a cała ta kraina – zmyśleniem.

Tak, Odrzania jest mitem. Jest krainą wymyśloną, wyobrażoną. Ale ja bardzo tego mitu potrzebuję.

***

„Odrzania” to najlepsza książka tego roku. Owszem, zostało nam półtora miesiąca, ale to bardzo wysoko zawieszona poprzeczka. To reportaż, który naprawdę zabiera czytelnika w podróż, Rokita opisuje miasta, miasteczka i wsi, spotyka się z ludźmi, którzy mają do powiedzenia ważne rzeczy, a wszystko to opisuje pięknym językiem, czasem lekko banalnym, ale ten banał bywa potrzebny, bo bez banału nie da się mówić o rzeczach najważniejszych. Dla mnie to książka niezwykle ważna: książka o mnie i moich pytaniach, o moim poszukiwaniu tożsamości, o mierzeniu się z przeszłością własną i moich przodków.

I na koniec zostawiam Wam jeszcze jeden cytat:

– Tak, ostatni Piastowie nie byli polskojęzycznymi katolikami, lecz niemieckojęzycznymi protestantami – tłumaczy mi Marek Pyzowski, brzeski przewodnik. – Mówili o sobie „die Piasten”. Piastowskość wcale nie musi się ograniczać do polskości.