„Pragnę więcej” Marty Krajewskiej: mini-recenzja

Pamiętam moment, kiedy Marta Krajewska zdradziła mi – wtedy trochę nieśmiało – że ma w planach napisanie słowiańskiego erotyku. A ja podskoczyłam z ekscytacji!

W Polsce mamy spory problem z literaturą erotyczną. To znaczy: za bardzo nie ma dobrej. Mamy do wyboru albo takie potworki jak 365 dni Blanki Lipińskiej, normalizujące gwałty i przemoc, albo dziwne wyobrażenia na temat układów BDSM (często także normalizujące przemoc i pisane przez osoby, które niekoniecznie znają się na temacie). Naprawdę niewiele jest pozycji (hehe) wartościowych, które nie wywołują w czytelniku dreszczu zażenowania.

Oświadczenie Marty naprawdę mnie uradowało. Jeszcze zanim zostałyśmy koleżankami, bardzo lubiłam jej książki. Opowieści z Wilczej Doliny były powiewem świeżości na rynku fantastyki słowiańskiej, wielokrotnie zachwycałam się nimi w czasie różnych prelekcji. Wiedziałam więc, że jej powieść ma spore szanse sprostać moim wymaganiom i wyobrażeniom na temat literatury erotycznej.

Miałam rację.

Choć właściwie to nie do końca – bo “Pragnę więcej” dało mi więcej, niż pragnęłam (nomen omen!). To, czego się nie spodziewałam, to niesamowite ciepło bijące z tej historii. “Pragnę więcej” to cudowny opis czegoś, co dzisiaj określamy mianem girl power i siostrzeństwa. To dużo mądrości o tym, że seks nie musi być od razu wspaniały i cudowny, ale że można się go nauczyć. To przede wszystkim przesłanie, że rozmowa jest w związku bardzo ważna.

Swoim nastrojem “Pragnę więcej” przypomina mi bardzo “Smażone zielone pomidory” Fannie Flagg, czyli książkę, po którą sięgam, gdy potrzebuję w życiu feministycznego pluszu. W tej kultowej powieści też mamy kobiety, które się wspierają, które pokazują prawdziwe siostrzeństwo. I choć przeżywają trudne chwile, to stoją obok siebie murem i zawsze mogą się na sobie oprzeć. “Smażone zielone pomidory” to powieść, która mnie przytula. I “Pragnę więcej” też mnie przytuliło.

No dobrze, ale wiem, że nie interesuje Was moje zapotrzebowanie na plusz, tylko tak naprawdę czekacie na tę erotykę. Mogę Was uspokoić: są SCENY. Różne. Solo i w parze, zwykle hetero. W dodatku to sceny całkiem sprawnie napisane, choć uważam, że mogłyby być lepsze. Sama jednak wiem, że polszczyzna jest w tej materii bardzo niewdzięczna i wielu autorów (autorek zresztą też) zwyczajnie z nią przegrywało. Jak pisać o seksie, żeby nie używać określeń medycznych, a jednocześnie nie popaść w wulgarność albo śmieszność? Nie jest to łatwe. Marta dała radę, choć parę niezręczności czy śmiesznostek się znalazło. Nie przeszkadzają jednak w odbiorze całej historii. A jak ktosia chce te sceny potraktować użytkowo, jako wstęp do własnej erotycznej zabawy – myślę, że będzie zadowolona.

Podsumowując: bardzo się cieszę, że ta powieść została napisana. Chyba nawet nie wiedziałyśmy, że jej potrzebujemy – powieści, które opowie o kobiecej seksualności w sposób naturalny, bez sztucznego rumieńca i zbędnej wulgarności. Powieści, która pokaże, że mamy do tej seksualności prawo. Powieści, której przesłanie jest naprawdę mądre, a jednocześnie pozbawione dydaktyzmu.

Cóż mogę powiedzieć: świetna robota! Oby na rynku pojawiło się więcej takich książek.

Książkę dostałam od wydawnictwa LipstickBooks, ale gdyby mi jej nie przysłali, to i tak bym ją kupiła 😉